Strona korzysta z plików cookies. Więcej informacji znajdziesz
w Regulaminie.

Fragment listu Zofii Rydet do Krystyny Łyczywek, Gliwice, 23 października 1967 r.

Olbrzymia ilość niewywołanych filmów, ale też ilość przeżyć i wrażeń, poznawanie nowych, wciąż innych okolic, różnych ludzi, porównywanie życia zwłaszcza na wsi naszej, jugosłowiańskiej, rumuńskiej, a nawet węgierskiej (bo w marcu tam byłam).

Moje spojrzenie na świat bardzo się rozszerzyło, a jednocześnie coraz bardziej dochodzę do wniosku, że wszyscy jesteśmy jednacy. Bardzo mię teraz interesuje człowiek i jego dom. Widziałam i fotografowałam piękne chaty Zalipia koło Tarnowa, całe kolorowe, malowane w kwiaty, stare, bardzo piękne drewniane chaty w Pieninach.

A potem byłam w małych murowanych domkach nad brzegami Adriatyku, gdzie człowiek z trudem ciężką pracą stara się wydobyć z ziemi i przyrody, tak tu na oko bogatej i pięknej, możliwość życia.

Na koniec odwiedziłam stare wsie mołdawskie w każdej wsi inaczej dekorowane i wprost „straszliwie” czyste w Rumunii.

A wszędzie najbardziej serdeczni, najbardziej życzliwi, najbardziej gościnni byli właśnie ci najwięcej biedni, prości ludzie. W Polsce częstowano mnie kwaśnym mlekiem, owocami, w Jugosławii rakiją i czarną kawą, w Rumunii mamałygą i śliwowicą. Zawsze wychodziłam bogatsza o nowe jakże interesujące historie ludzkie, obdarowana nie tylko drobnymi darami wsi jak jabłka, figi i winogrona, ale przede wszystkim o jakąś część czyjegoś życia.

Czy fotografia potrafi, choć częściowo, to oddać, i choć jest tak wspaniała, zatrzymując i utrwalając wszystko, co się dzieje, czy potrafi wydobyć i pokazać uczucia ludzkie tak piękne i interesujące, jednakowe, a jednak inne. Może trzeba by mieć jakiś ukryty magnetofon, może film. Gdybym choć potrafiła pisać (tak jak Steinbeck w Niebieskich pastwiskach – koniecznie to przeczytaj), ileż cudownych opowieści rozrzewniających, wstrząsających czy może śmiesznych można by przekazać innym. Czyż nie ciekawy jest ten siedemdziesięcioośmioletni staruszek w rozpadającej się chacie w Jaworkach poszukujący przez głoszenia w gazecie KOBIETY i czekający na nią cały rok z prostym łóżkiem przykrytym białym prześcieradłem, jedynym chyba atrybutem bogactwa, sam śpiąc na brudnej ławie i marząc o TEJ, która się przecież powinna zjawić i przekreślić jego przeraźliwą samotność.

Albo daleko w górach Jugosławii przepyszna fotograficznie para staruszków ponad siedemdziesiąt pięć lat, których odchowane ciężką ich pracą dzieci porzuciły, nie chcąc żyć i walczyć z przyrodą – a tych dwoje trzyma się kurczowo ziemi jałowej, spalonej słońcem, pełnej kamieni, której uprawa wysysa ich ostatnie siły, ale kochają swój biedny dom, tu muszą żyć i będą umierać. A żadne z dziesięciorga dzieci nie chciało tu zostać i prędko miasto zabrało je. Nawet nie pamiętają o swoich staruszkach.

Albo stara rumuńska wieśniaczka, która od lat chowa nieślubne dziecko siostry (bo siostra wyszła za mąż w mieście i mąż jej o tym nie może wiedzieć), marząc, że chłopak (osiemnaście lat) będzie wielkim człowiekiem, może lekarzem, może uczonym. Chata biedna, mała, pełna książek dla niej zupełnie pustych. Ona śpi w małej komórce, bo jej chłopak musi się uczyć. Aby go utrzymać, choć chora, pracuje ciężko od świtu do późnej nocy. A jeszcze z zaoszczędzonych na sobie pieniędzy gromadzi już dla niego „wiano”, jak kapy, makatki piękne w swej okropnej brzydocie, które z dumą pokazuje, a które na pewno on później wyrzuci.

Tego wszystkiego fotografia nie odda. Życie tych i milionów innych, może jeszcze ciekawsze, przejdzie i nawet nikt nigdy nie dowie się o ich sile, ich wartościach, ich bohaterstwie.