Strona korzysta z plików cookies. Więcej informacji znajdziesz
w Regulaminie.

Poza zapisem

W nieważnych zdjęciach Zofii Rydet szukam momentów jej dekoncentracji.

Wystarczy powiedzieć „Rydet” , a już cała kawalkada obrazów przemaszeruje nam dziarsko przez głowę. Można zamknąć oczy, żeby się nie rozpraszać, ale tak naprawdę nie ma to znaczenia – te zdjęcia odcisnęły nam się w korze mózgowej i zostały tam już na zawsze. Z łatwością je stamtąd wywołamy. Umiemy nawet takie zrobić, ciągle przecież naśladujemy królową. Czasem tylko wyprostujemy zbytnio kadr, czasem przesadzimy z lampą. Ale wiemy, jak postępować, umiemy, nauczyła nas. Umówmy się – nie było to trudne. Czasem więc, jak już nie mamy pomysłu – podrabiamy ją bezczelnie. Na podróbkach się jednak kończy – bo przecież nikt nie ma tyle siły, cierpliwości i konsekwencji, by ciągnąć to przez tyle lat. Tyle tysięcy zdjęć – najbardziej porażają te z Monachium czy Nowego Yorku. Metodę z wiejskich chałup przeniosła do wielkiego świata – jakby nie mogła się od swojego powołania uwolnić, jakby chciała sfotografować wszystkich i wszędzie, zrobić zapis absolutny. Jakby była maniaczką. W tym, w tej jej manii, tkwi siła i wielkość Zofii Rydet, a nasza słabość i małość. Dziś nie ma czasu na wielkie zadania, na zapis. Dziś ledwo nadążamy z zapiskami.

Tak więc wystarczy powiedzieć „Rydet”, by wszystko to stanęło nam przed oczami. Jej zdjęcia stały się częścią warsztatu i wrażliwości setek polskich fotografów. Szukam więc wszystkiego, co jest jej zaprzeczeniem, tego, co jest jej, ale z nią się nie kojarzy. Zdjęć nie-Rydet, obrazów nie-zapisu, antyzapisu, azapisu. Szukam zdjęć nieważnych dla tego, czym i kim była Rydet. Ułomnych i błahych. Takich, które dziś tysiącami zapełniają pamięci naszych telefonów – „bo przecież nic mnie to nie kosztuje, więc zrobię” – myślimy i wciskamy spust migawki (czyt. muskamy ekran – bo wszystko już spsiało).

Najpierw po prostu wybieram zdjęcia, na których ich nie ma. Tych wszystkich ludzi, twarzy, spracowanych dłoni złożonych na podołku. To się wydaje najbardziej logiczne – bo skoro Rydet to ludzie, nie-Rydet będzie ich brakiem. Znajduję fotografie wnętrz pozbawione obecności ich mieszkańców. Wyglądają jak przymiarki do właściwego kadru – jak obwąchiwanie terenu i co tu dużo mówić – testowanie ustawień aparatu. Tak dziś odbieramy te jej zdjęcia bez ludzi – jakby je zrobiła, bo chciała zobaczyć, jak wyszło. Łapię się na tym, że sam to robię – zanim poproszę kogoś, aby stanął przed moim obiektywem, fotografuję plan i sprawdzam na wyświetlaczu, jak to wychodzi. Żeby się nie mocować z fotograficzną materią na oczach bohatera. Tak patrzę na te zdjęcia i nagle odkrywam, że to nie ten przypadek – to nie są przymiarki, bo ona przecież nie miała ekranu. A więc to ślepa uliczka, te zdjęcia też są ważne, to naprawdę fatalnie. Jedyna pociecha to pouczające odkrycie, że na jej zdjęciach pustych wnętrz nie czuć zapachu. Wyglądają jak teatralne scenografie, a nie prawdziwe mieszkania. Scenografia nie pachnie, a nawet jeśli – to niczym istotnym. Wystarczy jedno kliknięcie i już widać ten sam kadr, ale z kobieciną siedzącą na samym środku. Wraz z twarzą pojawia się i zapach wnętrza. Prawdziwy. Rzut oka i już zmysły zaczynają pracować. W poszukiwaniu nieważności nie ma to jednak żadnego znaczenia.

W tych zdjęciach pustych wnętrz zwraca jednak uwagę coś jeszcze – jej koncentracja na wykonaniu zadania. Z każdego kadru bije tu świadomość o istotności swojego działania. Zapis bywa wręcz czasem ważniejszy od technikaliów. Chodzi o dokumentację. To ma być dowód na istnienie. Drążę więc dalej, szukając już momentów dekoncentracji. Pomiędzy kolejnymi portretami „ludzi we wnętrzach” musiała przecież coś robić – jakoś na te wioski dotrzeć, coś zobaczyć i się po prostu zachwycić, gdzieś się zatrzymać, zjeść, odpocząć. Przysiąść, bo upał albo deszcz, może zaraz burza – coś w tym czasie robić. Boże jedyny – jaki szmat kraju musiała zjechać, by zrobić te wszystkie zdjęcia, z iloma ludźmi porozmawiać, ile herbat wypić, ile ciast zjeść i pozachwalać (bo przecież nie wypada inaczej – zaraz ich posadzi na zydlu, błyśnie, a błysk zabierze ich dusze). To wszystko musiało zostawić ślad na kliszach. Klisza pamięta, karta pamięci już tej zdolności nie ma. Szukam więc fotografii, które by można w filmowym scenariuszu opisać zdaniem: „Oto drogą pylistą zbliża się do wsi fotografka”.

Odnajduję pejzaże. Czasami całe ich serie – można w nich dostrzec proces konstruowania obrazu. Na jego końcu jest zakomponowana fotografia. Nie ona mnie jednak interesuje. Najważniejsze jest pierwsze zdjęcie – to wykonane na skutek impulsu, zanim człowiek jeszcze pomyśli, że ma coś komponować, że ma wypracować kadr. Ta pierwsza fotografia, gdy przykładamy aparat do oka i po prostu strzelamy. I znowu ta nachalna cyfrowa analogia – bo przecież dziś to jest często prosta przymiarka, żeby sprawdzić, czy to się nada do fotografowania. Zobaczyć pejzaż na ekranie i uznać, że warto nad nim popracować albo sobie go odpuścić i pójść dalej. Potem się te przymiarki kasuje, nie mają żadnej wartości. Ona tej możliwości nie miała.

Jest tego trochę. Oglądam z zachwytem. Jak tu koślawo, banalnie, nijako. Wypalone słońcem pola, przykurzone chałupki i płoty, jakieś szosy, drzewa ustawione wzdłuż nich. Gdzieś mignie archaiczne auto. Wszystko trochę prześwietlone – jakby ciągle był upał. Sceneria i zdjęcia nudne do bólu. W ten sposób chcę poznać Zofię Rydet, tutaj, na tych zdjęciach jest zdekoncentrowana, rozproszona, niestaranna. Tu nie realizuje zadania – to są zdjęcia po drodze, „fotki”, „cyknięte” w przelocie między tym, co było, a tym, co będzie. Szukam powodów dla których je zrobiła. Rytm szpaleru drzew, ciekawy kształt dachu, zbieżna perspektywa drogi. Proste zachwyty nad formą odciśniętą w monotonnym krajobrazie. Te pierwsze zdjęcia z serii – gdy nie myślała o fotografowaniu, tylko po prostu przykładała aparat do oka i wciskała spust migawki – one są najbardziej ujmujące.

Patrząc na fotografie „zapisu”, trochę się ich boję. Wyglądają tak, jakby ich robienie sprawiało jej ból. A przynajmniej nie było przyjemne. Jakby to była konieczność nadrzędna wobec jej własnych potrzeb. Powołanie przyjęte z pokorą, ale bez entuzjazmu. Gdy spoglądam na te niedbałe zdjęcia łąk, pól i dróg, lęk ustępuje sympatii. Świadczą o tym, że kiedyś jednak wrzucała na luz, pozwalała sobie na fotograficzną dezynwolturę, dawała się ponieść emocji. Że była człowiekiem, mimo że robotę wykonała nieludzką.

Zobacz wybór zdjęć.